Niedawno wylądował obok nas cyrk.
Taki prawdziwy, z namiotem i słoniami.

W przeciwieństwie do innych cyrków był dobrze zorganizowany. Wczesnym porankiem usłyszałem dawno nie spotykane metaliczne dźwięki charakterystyczne dla kowalskich młotów, wydobywających się ze śródmiejskiej łąki, w miejsce brzęczenia i świerszczenia.

Ponieważ radiowa rozgłośnia już dawno zrezygnowała z takiego sygnału, więc chłonąłem wszystko co się z nimi łączyło: naprzemienność i siłę uderzeń, echo odbijające się od domów oraz jęki wysiłku towarzyszące pracy.

Choć zwykle jeszcze podsypiam, o tej porze wstałem zmobilizowany czyjąś pracą o tak rzadkim już wydźwięku, niemal symbolicznym, który został zdominowany warkotem przeróżnych silników wyręczających czyjeś mięśnie, nawet w prozaicznych zajęciach, jak odkurzanie tapicerki ukochanego samochodu, nie wspominając o koszeniu trawy.

Szybciutko powstał główny maszt dźwigający tony materiału, ale tu już czysty etos pracy został przyćmiony cichą pracą wyciągarki i być może, aby ją zagłuszyć i podtrzymać wrażenie pracy rąk, dały się słyszeć wiązanki łaciny kuchennej, której nie powstydziliby się mistrzowie tej mowy. Jednym słowem szybko wywiało mnie z balkonu do pokoju, a gdy wróciłem, wśród ciszy stał okazały namiot otoczony 16-tonowymi wozami tworzącymi swoiste ogrodzenie.

– Ale cyrk! – nieraz słyszymy w komentarzu na różne sytuacje lub wydarzenia nas otaczające o wysokiej nieraz randze.
– O nie! – zaprotestuję, mając na uwadze jak próbują przeżyć cyrki w obecnym, scyfryzowanym świecie.

Sam widziałem, jak powstał w ciągu dwóch godzin, stał 9 godzin, w ciągu których artyści dali dwa występy i znikł w ciągu kolejnych dwóch.

Chciałbym, by tak funkcjonowało wiele rzeczy w naszym kraju jak ten cyrk. Chyba, że ktoś ma inne zdanie na ten temat.