Czwartego dnia Powstania zaczęli do nas przychodzić mieszkańcy z domów przy ulicy Wolskiej, gdzie odbywały się masowe egzekucje.
To, co opowiadali, nie chciało się nam zmieścić w głowie. Esesmani zabijali wszystkich bez wyjątku. Były to kolejne, niewinne ofiary faszystowskiego odwetu.
Jako ocalali, ale z ranami postrzałowymi, szukali u nas pomocy. Na tej ulicy usytuowany był też inny szpital imieniem św. Stanisława.
Zajęli go nieco wcześniej faszyści, którzy wymordowali większość pacjentów i chroniącej się w nim ludności oraz część personelu. Kilku z pacjentów zdołało uciec i to oni przedostali się do nas, pomimo wielu ran postrzałowych. Zostali u nas zoperowani i położeni do łóżek.
Trafił też do nas ranny żołnierz wermachtu, którego koledzy kazali zoperować. Pod dyktandem luf zrobiliśmy to. Widocznie na tyle dobrze, bo jego dowódca poinformował dyrekcję, abyśmy się ratowali, gdyż jutro przyjdzie SS i lepiej żebyśmy ewakuowali personel medyczny. Nie pamiętam dokładnie, ale chyba nikt nie zrejterował. Naszym nakazem było trwać przy chorych.
Nie mogłabym z tym żyć, pozostawiając ich samych.
Napięcie rosło podobnie jak z napływającymi mieszkańcami.
Z jednej strony rosnąca grupa sprawiała wrażenie rośnięcia w siłę ludzką, jednak nasze siły ledwie starczały z nadążaniem niesienia pomocy wszystkim, w tym zwykłego nakarmienia.
Pocieszający był fakt, że wraz z napływającą ludnością, przybywali też do nas lekarze z innych, likwidowanych szpitali.

Pracy miałam tyle, że nie starczało mi czasu na rozmyślanie.