Tej relacji nie można skrócić do kilku zdań, dlatego też tym razem przeniosę obszerniejsze fragmenty ze spisanych wspomnień z życia mojej Bohaterki.

– Piąty dzień powstania na trwale wrył się w moją pamięć.- mówi Uczestniczka tamtych dni.
– W sobotę, od samego rana kontynuowano egzekucje mieszkańców przy sąsiedniej ulicy, na co wskazywały liczne salwy i pojedyncze strzały. Zdawałam sobie sprawę, że z każdym wystrzałem ktoś ginie. Starałam się, więc skupić na ogromie pracy, która pozornie oddalała mnie od czarnych myśli, jednak podenerwowanie trudno było mi ukryć. Nie stawiałam sobie pytań, na które nie mogłabym odpowiedzieć. Po południu, gdzieś około 13.30, do naszego Szpitala Wolskiego wtargnęli esesmani i rozbiegli się po wszystkich oddziałach, każąc nam się zbierać i natychmiast wychodzić. Padły też pierwsze strzały na terenie szpitala – z kierunku gabinetu dyrektora.

Zdezorientowana, przez moment obserwowałam esesmanów, którzy nie mieli skrupułów wobec chorych. Kazano wszystkim wstać z łóżek i iść. W ogromnym zamieszaniu zeszłam do holu szpitala, gdzie nas wszystkich zebrano. Od razu oddzielono od nas chorych oraz cywili. Ustawiono w grupy i nakazano wyjść na ulicę.
Ciężko chorych, po operacjach, zabijano przy najmniejszym zasłabnięciu. Ci, którzy walczyli z całych sił i zdołali jakoś wyjść ze szpitala, potem ginęli od kul oprawców, jeśli tylko przez moment utracili siły w nogach. Nie można było im w żaden sposób pomóc, gdyż działo się to w atmosferze terroru, przy morderczej bezwzględności, a humanitarne odruchy były natychmiast gaszone kulą lub uderzeniem kolby. Wstrząsające to były sceny.

Jednak nie był to jeszcze koniec tych strasznych chwil i widoków tego dnia, których nie mogę zapomnieć pomimo upływu ponad 70 lat od tamtych wydarzeń. Idąc wtedy w kolumnie pod eskortą ulicą Górczewską zobaczyłam najmakabryczniejszą rzecz, jaką przeżyłam w czasie wojny: chodniki usiane były trupami ludzi (kobiet, mężczyzn i dzieci), których Niemcy wyciągnęli wcześniej z okolicznych budynków. W pewnym momencie, wśród tego okropnego widoku dostrzegłam ciało zastrzelonej kobiety, która wciąż miała rękę zawieszoną na latarni, jakby się jej trzymała jedną ręką, a na drugiej miała również zastrzelone niemowlę. Oboje zastygli w śmiertelnej pozie wyrażającej tragizm i heroizm jednocześnie. Widok był niesamowity. Mijałam ich w milczeniu, wpatrzona i wstrząśnięta, przez chwilę zapomniałam o swym niepewnym losie. Wzrok oderwałam od nich dopiero, kiedy padł w pobliżu kolejny strzał, po którym ktoś upadł. Esesmani, co chwilę strzelali do rannych z naszego szpitala, którzy nie potrafili już iść dalej. A byli to przeważnie ciężko chorzy, wśród których znajdowali się też wspomniani wcześniej ranni pacjenci ocalali z egzekucji przy ulicy Wolskiej. Ich głęboki dramat odcisnął swe podwójne piętno pomiędzy uciekającym życiem, a prześladującą śmiercią.

Szliśmy dalej w kierunku ulicy Okopowej pod lufami innych żołnierzy, jeśli tak ich w ogóle można było nazwać tych oprawców, z kompanii Dirlewangera. Byli to przeważnie jacyś Kałmucy z SS, zabijający na naszych oczach z zimną krwią. Bezwzględność, z jaką wręcz katrupili nie pozostawiała złudzeń, co będzie z nami. Ich bezkarność była porażająca, a cyniczne uśmiechy wyrażały pogardę dla naszego życia. Wprowadzeni w ulicę Okopową, szliśmy jej dołem, po obu stronach mając nasypy tworząc mały wąwóz. Górą kroczyli oprawcy z wycelowanymi w nas karabinami, czekając tylko na najdrobniejszy pretekst, aby zabić. Chociażby za zbyt długie spojrzenie. Szłam otępiona okrucieństwem, bezsilnością, brakiem nadziei.
Wtem kazano się nam zatrzymać i w niesamowitych okolicznościach zostałam ocalona. Zbieg okoliczności sprawił, że zoperowany żołnierz niemiecki przyniesiony na noszach zażądał wyprowadzenia z kolumny operującego go lekarza, a ten wskazał na swojego kolegę, moją szefową i mnie – jako zespół operujący.

Oddzielono nas wtedy od reszty i doprowadzono pod eskortą do opuszczonej willi jakiegoś fabrykanta. Pozostałych skierowano do hali po prawej stronie. Była to duża hala, właściwie już poza miastem. Willa, do której nas doprowadzono, była zajęta była przez sztab niemieckich lekarzy. Był to ich tymczasowy punkt. Naszą w czwórkę wsadzili do pomieszczenia, sąsiadującego tuż obok z drugim, które oddzielały cienkie drzwi, spod których wyzierała szczelina przepuszczająca każde słowo. Wtedy gra o nasze życie rozpoczęła się na nowo. Dwaj sprzeczający się ze sobą lekarze – oficerowie niemieccy – prowadzili ostry spór o to, czy nas zlikwidować, czy zostawić do pomocy. Drugi raz mój, nasz los tego dnia zawisł na włosku.
W końcu wyższy rangą Austriak obronił nas przez zakusami rodowitego Niemca.

Egzekucje odbywały się po drugiej stronie ulicy, w hali fabrycznej, do której spędzono personel i chorych z naszego szpitala. Tam początkowo przetrzymywano ludzi przewidzianych do rozstrzelania, a potem zaczęli wyprowadzać wpierw mężczyzn i ich rozstrzeliwać, natomiast kobiety zostawili na koniec – trzymając je w śmiertelnej niepewności, bowiem wcześniej rozstrzeliwali także kobiety i dzieci wprost na ulicy. Mój los był też wciąż niepewny, jak i nas wszystkich, jednak starałam się nie poddawać paraliżującemu strachowi. Taki to był ten nasz straszny dzień związany z odwetem za Powstanie, jakiego pomimo wcześniejszego okupacyjnego terroru, jeszcze nie zaznaliśmy.
Do nocy parę razy nas przenoszono do innych punktów sanitarnych i za każdym razem nie byliśmy pewni, czy aby eskortujący nas wśród stosów trupów żołnierz, nie pociągnie za spust.

(Więcej szczegółów zawartych będzie w przyszłej książce Autora)