Spontaniczna wiadomość fejsbukowa mojego znajomego o zdjęciach, od których można dostać zawału (miał tu na myśli pewien WC na jednej z gór na Ałtaju, na wysokości 2,5 tys. m), przypomniał mi podobną przygodę o silnych wrażeniach.
Otóż, kiedy szliśmy urokliwą doliną Barranco, dostrzegłem w oddali, na krawędzi wysokiej ściany, maleńki domek. Tam mieliśmy obozować ówczesnego dnia. Gdy dotarliśmy tam, na wysokość 4,6 tys. m n.p.m. do obozu Barafu Hut, położonym w rozległym siodle Kilimandżaro, pragnęliśmy odpoczynku. Palące słońce, wraz z wysokogórskim wysiłkiem i rozrzedzonym powietrzem, potrafiły dopiec nawet himalaiście.
Kwadrans po nawodnieniu organizmu i gnuśnieniu na lawowych kamieniach, musiałem rozprostować kości. Celem stal się ów domek, który nie był schroniskiem. Odczekawszy swoje w kolejce, stał się on upragnionym miejscem, wygrywającym nawet z przepięknymi panoramami.
Do rzeczy.
Będąc w środku, dostrzegłem szeroką szparę w deskach zewnętrznej ściany. Zobaczyłem przez nią widok zapierający dech w piersiach. Z siedemset metrowego urwiska rozciągała się górska panorama, rozległa na ponad sto kilometrów. Ponad chmurami, gdzie zapuszczał się jedynie kruk.
Wtem, nie wiedząc, dlaczego, poczułem jak lecę w tą przepaść razem z tym przybytkiem. Odruchowo wyciągnąłem ręce zapierając się ze strachu drewnianej ścianki. Myślałem, że już po mnie. Na szczęście dobrze wbite gwoździe wytrzymały mój napór. Odzyskując równowagę zrozumiałem, że to jeszcze nie koniec mojego żywota. Było mi gorąco. Usłyszałem kobiece piski przy akompaniamencie męskich rechotów. Wyskoczyłem z kabiny jak oparzony. Na widok trójki roześmianych facetów, zadowolonych z rozkołysania tego cuchnącego przybytku, mój strach zmieszany ze wściekłością, stopniały. Wyskakujące tak jak ja, dwie przerażone kobiety, rozbawiły mnie wręcz. Od razu było mi lepiej.
Stanąłem na progu, rozglądając się dookoła.
„Życie jest piękne”, pomyślałem i stanąłem na twardym, bazaltowym gruncie.