Pisząc treści będące z dala od tego, co się dzieje za oknem, usłyszałem szum wiatru. Wyjrzałem z za firany i moim oczom ukazały się nisko pochylone gałęzie krzaków oświetlone żółtawym światłem latarni.
– Jak dobrze być tutaj. – pomyślałem o ciepłym i jasnym pokoju.
Mój wzrok zatrzymał się na pożółkłej fotografii tatrzańskiego Zawrata, na którym brat dzisiejszego Orkana – Halny, nie powstydziłby się czynionych ze mną i kolegą harców na śmierć i życie.
Nie były to igraszki podmuchów zatrzymujące spóźnionego przechodnia z czerwoną czapeczką i dużym workiem na plecach. A impet lokomotywy łamiący paznokcie przytrzymujące się resztką sił wygładzonych krawędzi kamienistej grani.
I pomyśleć, że nic na to nie wskazywało kwadrans wcześniej, ani później. Jedna, szybko napływająca chmura, która zasłoniwszy słońce, przytaszczyła ze sobą masę powietrza uderzającą o ścianę szczytu.
Potem ledwie się położyliśmy, a błyskawicznie narastająca struga wiatru, przefrunęła nad nami próbując po drodze zabrać ze sobą. Chyba tylko lotniarz to czuje, co my wtenczas: oderwało mnie od skalnego podłoża unosząc na kilka, kilkanaście centymetrów. Czułem wiatr pod sobą i pomiędzy plecami a ciężkim plecakiem.
Chyba tylko krzyk sprawił, że opadliśmy z powrotem.
Chyba mnie poniosło…
m.a.n.