ZAGINIONY TOR
Rozgorzała wakacyjna gorączka złota związana z ukrytym pociągiem. Przypomniało mi się coś. Był to koniec lat dziewięćdziesiątych. Wędrując po raz pierwszy po Górach Sowich szedłem nieoznakowaną ścieżką mającą skrócić drogę do szlaku. Przechodząc nią natknąłem się na częściowo zarośnięty tor kolejowy. Spojrzałem na mapę i doszedłem do wniosku, że być może dojdę nim szybciej do wyznaczonego celu, aniżeli lokalnymi dróżkami. Jak to często bywa, po przejściu kilkuset metrów równym nasypem, ale po nierównościach podkładów, zacząłem żałować swej decyzji. Nie szło mi jednoczesne rozglądanie się po okolicy i kroczenie po drewnianych belkach. Potykając się co chwilę, musiałem śledzić grunt pod nogami i wtedy natknąłem się na dwie szyny, które miały nietypowe długości. Zlustrowałem teren i doszedłem do wniosku, że być może była tu kiedyś zwrotnica. Miałem czas, wędrówkę górską za sobą, więc postanowiłem pomyszkować. Zszedłem łagodną platformą z nasypu i przedzierając się przez gęste krzaki wsparte kilkoma drzewami wyszedłem na płaską łąkę prowadzącą w kierunku góry, ale przed nią widniały jakieś zabudowania przemysłowe. Idąc płaskim terenem dotarłem do nieczynnej kopalni „Wacław”, do której dochodziła bocznica, ale z innej strony. Coś mi tutaj nie pasowało. Pozostawiwszy ciekawostki obiektu poszedłem tropem prawdopodobnego toru. I tutaj teren nie potwierdzał logiki. Po kwadransie lustrowania terenu z rdzewiejącego szybu dostrzegłem kawałek terenu, który mógł być przedłużeniem nieistniejącego toru. Zapamiętałem jeden kamień, aby na ziemi go odnaleźć. Czas uciekał i nadchodził zmierzch. Musiałem się śpieszyć. Mijając głaz doszedłem do krawędzi góry. Porastały go jednakowo krzewy i drzewa. Żadnego szczegółu. Miałem się już odwrócić zrezygnowany, gdy zauważyłem że wzdłuż wąskiego prostokąta bujniej rosły krzaki aniżeli drzewa, które były niższe od innych. Niestety pogarszająca się widoczność i odległość do drogi zmusiła mnie do odwrotu. (materiał fikcyjny)
PAINTBALL
Na pierwszym spotkaniu integracyjnym w nowej firmie organizator zaproponował nam uczestnictwo w grze zespołowej. Bardzo chciałem się wykazać, toteż chętnie zgłosiłem swoje uczestnictwo w różnych konkurencjach, ale hitem miał być paintball. Nic więc dziwnego, że jako jeden z pierwszych trafiłem do drużyny gości, którzy mieli uciekać w las. Przypominając sobie szybko zabawy podwórkowe w Indian i kowboi oraz znając co nieco taktykę wojenną, zaczaiłem się w podszyciu leśnym, czekając na nadejście kogoś z drużyny przeciwnej.
Zimna krew, celne oko oraz częste zmiany pozycji sprawiły, że ku swej radości wyszedłem zwycięsko trafiając po drodze kilku przeciwników, w tym jednego w pośladki.
Byłem zadowolony. Chętnie wypełniłem luki w kolejnych trzech drużynach, stale mając przeciwko sobie ten sam zespół. A, że poznałem dobrze jego słabe punkty, szło mi bardzo dobrze przerzedzając ich szeregi doprowadzając do zwycięstwa zespół księgowych. W końcu zabrakło chętnych, a samemu jakoś mi nie wypadało. Zdejmując niezaplamiony od kulek uniform buchałem gorącem i emocjami.
W przerwie obiadowej nowi współpracownicy uśmiechali się życzliwie. Z nowym zapasem sił postanowiłem pojeździć trochę na quadzie, ale mój zamiar uprzedził kadrowiec i zaproponował finałową rozgrywkę strzelanki o puchar prezesa.
Zagrali sami finaliści z poprzednich etapów i oczywiście ja. Dostałem ponoć najlepszy karabinek, który szybko się zaciął, a moi skrzydłowi rychło „odstrzeleni”. Nie poddając się, postanowiłem powalczyć. Więc zaplanowałem sobie przeczekanie na lekkim wzgórzu kontrolując przedpole, a gdy nadejdą skoczyć ze skarpy i przedrzeć się przez chaszcze do sztabu. Po pół godzinie wypatrywania byłem zbyt znudzony by trwać jak ten kołek i niepostrzeżenie wdarłem się w krzaki. Znieruchomiałem nasłuchując świstu kulek. A tu nic.
-Dobry jestem. – pomyślałem czołgając się pomiędzy paprociami i wśród robali zaglądających mi w oczy. Potem sprytnie ukrywałem się za licznymi drzewami znowu niewykrywalny.
Gdy już miałem blisko do bazy, przeleciała tuż nad moją głową kulka rozpryskując się na sąsiednim pniu. Padłem, przeczołgałem kawałek, nie poruszając żadnej z gałązek paproci i nie łamiąc przy tym żadnej gałązki mogącej mnie zdradzić swym trzaskiem.
Byłem z siebie dumny, gdy paru ślepców minęło mnie tuż obok. I kiedy miałem pobiec zwycięsko do bazy zacząłem regularnie obrywać ze wszystkich stron, także z za pleców. Solidne trafienia otrzymałem nawet z nieba. Zacząłem krzyczeć, że zostałem trafiony, ale nic to nie dało. Obrywałem dalej. Odrzuciłem teatralnie nieprzydatny karabinek, krzycząc zarazem do widocznego przede mną sędziego, że się poddaję, ale jakoś ogłuchł, podobnie jak reszta uczestników. Tylko determinacja pchnęła mnie do szaleńczego biegu do mety w towarzystwie syczących kulek.
Na drugi dzień wziąłem urlop, gdyż wyglądałem jak podczas tyfusu i nie mogłem się pokazać, a co dopiero poruszać z bólu. Dopiero po tygodniu dowiedziałem się, że zarząd nie lubi przegrywać, a prezes przez jeden dzień przyjmował kontrahentów stojąc.
Przed następną imprezą wziąłem wyprzedzająco urlop. Tak na wszelki wypadek.
EROZJA ŻYCIA
Do rodziców przyjechałam po dwudziestu latach pobytu za granicą. Śmierć ojca zaskoczyła mnie w biznesowym biegu. Przyjechałam sama. Mąż nie mógł odwołać ważnych spotkań, a dzieci postanowiłam nie zmuszać do przyjazdu. W końcu to dorośli już ludzie.
Przez okno wypalonego z energii mieszkania matki spojrzałam na opustoszały i zniszczony plac zabaw, w środku pięknego, letniego dnia. Z rozrzewnieniem przypomniałam sobie czasy, gdy oprócz moich dzieci, bawiła się tam wtedy liczna gromadka berbeci.
Miejsce widocznej stąd szkoły zastąpił dom opieki, w którym załatwiłam miejsce dla mojej Rodzicielki. Melancholię dopełniało zachmurzone niebo.
„Takie jest życie” podpowiadał rozsądek, a jednak trudno mi było się z tym wszystkim pogodzić.
Wychodząc po raz ostatni z rodzinnego domu, spotkałam starą sąsiadkę z piętra. Dziwne, ale od razu mnie poznała. Dowiedziałam się od niej, że jest to już tylko osiedle starych ludzi.
Pożegnałam ten skansen z lżejszym sercem wracając do tętniącej życiem przybranej ojczyzny.
Czy to już proza życia, czy nieodległa przyszłość?
ZAKAZANY OWOC
Zgrzyt zamka był dla niego sygnałem do pozostawienia zadań z matematyki i do zaspokojenia ciekawości nastolatka. Ileż to razy miał zamiar zajrzeć do pokoju dziadka, jednak babka tłumaczyła mu za każdym razem, iż ma tam stare klamoty po dziadku i musi najpierw zrobić porządek.
Podszedł, więc na palcach przystawiając oko do dziurki od klucza. Niestety niczego nie mógł wypatrzeć, ani usłyszeć. Kiedy zamierzał już wracać do siebie, usłyszał jakiś łomot, a potem przesuwanie czegoś ciężkiego, że aż zadrżała podłoga. Ledwo, co zdążył odskoczyć, gdy drzwi otworzyły się z impetem i zaraz potem wyskoczyła babka z rozwichrzonymi włosami. Poleciała do kuchni. Pokusa była zbyt wielka i w ułamku sekundy wślizgnął się do tajemniczego pokoju. Ku jego zaskoczeniu stało tam tylko krzesło i stół, na którym leżały dziwne klocki oraz biała tarczka z namalowaną spiralą.
Musiał jednak stamtąd szybko uciekać, bo babka wracała. Postanowił zrobić sobie taką samą tarczę, którą zaopatrzył w podobną oś i zaczął ją obserwować wprowadzając w ruch. Śledząc wielokrotnie linię wychodzącą ze środka na zewnątrz, zastanawiał się, co mogła w tym widzieć jego babka. Nagle tarcza zaczęła się samoistnie zbliżać, a potem oddalać, aż w końcu odniósł wrażenie, że go przyciąga. Jednym zamachem ręki zrzucił ją z biurka. Spadając na podłogę, jeszcze kilka razy obróciła się wokół metalowej osi.
Przez dwa dni trzymał się od niej z daleka, ale w końcu uruchomił ją znowu. Wszystkie objawy się powtórzyły, jednak tym razem usłyszał dodatkowo jakieś piski w kaflowym piecu. Przerwał eksperyment z trudem zasypiając. Obudzony w nocy, zobaczył otwarte drzwi na oścież. Wszyscy domownicy jednak spali, a gdy chciał je zamknąć poczuł opór, jakby ktoś trzymał je z drugiej strony. W piecu usłyszał cichy jęk. Do rana, leżąc na karimacie w kuchni, nie zmrużył oka. W drodze do szkoły podeptał spiralę wyrzucając ją do śmieci. Kiedy wracał ze szkoły, poślizgnął się na czymś. Upadając na chodniku poczuł tępy ból głowy, a gdy odzyskał przytomność, przed oczyma leżała znajoma spirala ze złamaną osią i pogiętą tarczą. Od śmietnika dzieliło go z kilometr. Wstał z dużym guzem i lekkim zawrotem głowy, z trudem wdeptując spiralę w ziemię. Wszystko ustało, choć niedługo potem zmarła babka.
Kiedy rodzice sprzątali pokój, znaleźli spiralę, którą wtedy widział. Wylądowała ona w okolicznym stawie, a w miejscu wdeptania jej kopii nie było żadnego śladu. W pokoju jeszcze długo coś skrzypiało i jęczało, a drzwi dwukrotnie się otworzyły. Dopiero, gdy wyjechał do innego miasta na studia wszystko ucichło, a on sam mógł o tym zapomnieć.
CZERŃ
Schodził z przodka samotnie. Słabnące w chodniku światełko lampy poprzedniego górnika osierocało jego- oświetlające zepsuty kombajn. Niespodziewanie szychta dobiegła końca. Wracając na podszybie znowu dostrzegł światło, które jednak szybko zgasło.
Zawołał, ale odpowiedziało mu tylko echo spadających kropel.
– Przecież musiał słyszeć. – pomyślał przyśpieszając.
Wiedział, że jak nie zdąży dołączyć do swoich, to poczeka kilka godzin do następnego wyjazdu. Chciał pobiec, ale ciepłe powietrze, niczym na równiku, męczyło tak samo jak ciężka torba z narzędziami. Musiał niestety zwolnić. Kopnął przypadkiem w kamień i coś go powstrzymało. Spojrzał za siebie w słabo oświetlone wyrobisko. Nikogo więcej. Obrócił się w kierunku wyjścia, ale ich już tam nie usłyszał. Poczuł tylko podmuch ciepłego powietrza.
– Dziwne? – pomyślał – Nie napływa z szybu.
Poświecił lampą umieszczoną na kasku i zobaczył nieprzeniknioną czerń. Cofnął się o kilka kroków. Wątły snop ujawnił krawędź zapadliska sięgającego jednej czwartej chodnika. Wrzucił tam kamień, ale było tak głębokie, że nawet nie usłyszał upadku na dno. Na powierzchni dowiedział się, że jeden z jego brygady nie wyjechał.
– Przecież byłem ostatnim… .
ŁAŃCUCH
Idąc w deszczu na Babią „Percią Akademików” doszedłem do pierwszego z nich.
– Z ilu takich już skorzystałem?- przeszła mi myśl i zacząłem szybko wymieniać.
Wyliczankę przerwał gwałtowny ruch łańcucha.
– Czyżby to zmęczenie?
Odpowiedź spadła sama trafiając mnie kamykiem w głowę.
– Co za łajza tutaj schodzi?! – pomyślałem o oznakowaniu na górze, zakazującym schodzenie.
Łańcuch dostał spazmów i wnet wraz z nimi zsunął się na mą skalną półkę uśmiechnięty facet w ubiorze przedstawiciela trzymając w ręku tablet. Bez pytania zrobił mi zdjęcie i bez cienia żenady poklepał mnie po ramieniu:
– Prawdziwy turysta. – ocenił bez cienia sarkazmu i skontrolował obraz na swym elektronicznym plecaku – Świetnie!
Popatrzył na mnie znowu:
– W górę?
Wciąż zaskoczony jedynie kiwnąłem głową.
– Nic tam nie ma. Samo mleko. – oznajmił ekspercko i spytał ponownie: – Do parkingu daleko?
Już chciałem wybuchnąć, ale wypracowana latami tolerancja kazała mi ochłonąć wraz z otaczającą temperaturą.
– A o jaki parking chodzi? – spytałem przez grzeczność.
– Jak to, jaki? – usłyszałem lekkie poirytowanie. – Na Krowiarce.
Musiał się pojawić niekontrolowany uśmieszek na mojej twarzy, bo gość od razu coś wyczuł:
– Nie w tę stronę?
Pokazałem mu właściwy kierunek, którego nie planował.
– Wiedziałem, że coś jest nie tak. – tupnął nogą i bez słowa zaczął włazić do góry trzymając się łańcucha.
Kiedy metalowy zbiór oczek zawisł bez ruchu spojrzałem w górę utkwiwszy wzrok na jaskrawych elementach jego podeszew, nieporadnie obsuwających się co krok po śliskich kamieniach. Zbocze otuliła szybko opadająca mgła, więc ruszyłem za nim będąc już bezpieczny przed obsuwanymi wcześniej kamieniami. Wnet go dogoniłem. Stał zasapany łapczywie łykając powietrze.
– Proszę iść za mną.
Nic nie mówiąc ruszył wolno. Gdy bez słowa (bo zziajany nie mógł nic z siebie wykrztusić) dotarliśmy na wierzchołek, mgła zeszła w dół. Pokazałem mu właściwą ścieżkę i zapytałem:
– Dasz sobie radę?
– Oczywiście! Jak zawsze. – odparł odzyskując animusz.
Gdy jego plecy zniknęły za obrysem kopuły Diablaka, z jego kierunku napłynął ciepły wiatr zwiastując rychły opad deszczu. Założyłem na głowę kaptur podrzucając, dla lepszego ułożenia, plecak.
– Oczywiście, że dasz sobie radę. Tylko jakim kosztem? – wyszeptałem pod nosem.
Na kamienistej kopule Babiej Góry, chwilowo nie było nikogo. Poszedłem w przeciwnym kierunku.
Na drugi dzień otrzymałem owe zdjęcie z podpisem „Dziękuję”.
W tym momencie połączył nas łańcuch sympatii.
MORSKA WIGILIA
Rok 2009. Tego dnia Andrzej miał minorowy humor. Czwarta Wigilia poza domem. Opierając się o reling mostka wachtowego patrzył smutno przed siebie wypatrując świateł okrętowych na Atlantyku. Późna noc rozświetlona była mrowiem gwiazd, z których Polarna przypominała mu odległy spacer z rodziną ku małemu kościółkowi na Pasterkę.
– Pasterka. – szybko skojarzył ze schroniskiem górskim, w którym się poznali.
Uśmiech zgasiła jakaś gwiazda, która znikąd zaczęła się szybko poruszać – mknąc nisko nad morzem, z prawej burty.
– Samolot? – pomyślał w pierwszej chwili.
Ale jak na samolot obiekt świecił zbyt mocno. Wziął więc do ręki silną lornetkę morską i przyłożył do oczu. Chwiało i z trudem zdołał w szkłach dostrzec zmieniające się, niczym ogień, światło lecące po niebie.
– Co jest? – usłyszał z boku zaniepokojony głos sternika.
– Nie mam pojęcia. – odparł starając się wyostrzyć obraz.
Dając za wygraną wbiegł do sterówki i rzucił okiem na okrągły ekran radaru. Zielonkawa poświata nie zdradzała jednak żadnego, szybko poruszającego się obiektu. Jeszcze raz spojrzał przez szybę. Gwiazda wciąż mknęła w dal.
– Betlejemska? – przyszło mu na myśl.
BAOBAB
Będąc w Afryce Obejrzałem Bardzo Atrakcyjny „Badyl”.
Wyrastał na rozdrożu polnych dróg niczym bajkowa postać z wielką czupryną z wyciągniętą przed siebie rękoma. Już z daleka było widać jego 30-metrową sylwetkę.
Dojeżdżając dżipem do strażnicy miejscowego parku narodowego, usłyszałem opowiastkę o niemożliwości sztucznego zasadzenia tego drzewa.
Zajęty papierami przewodnik pozostawił mnie przy aucie. Olbrzym był w zasięgu ręki, więc ruszyłem. Kilkaset metrów zabrało mi chwilkę. Z każdym krokiem wzmacniało się we mnie poczucie wielkości natury. Było warto zobaczyć ten pień, szeroki na 10 metrów. W porównaniu z nim, nasz dębowy „Bartek” był przy nim średniej wielkości staruszkiem. Gładka, szara kora przeorana wieloma bliznami zadanymi przez kły słoni szukające pokarmu i wody. Wszak była zima i nikomu się nie przelewało. Toteż z uznaniem obchodziłem szeroki, jak dwie cysterny pień, potrafiący pomieścić ponad sto tysięcy litrów wody zgromadzonej do utworzenia wiosną baldachimu zielonych liści i sporych owoców. Przystanąłem w połowie obchodu, aby uwiecznić ten pomnik na fotografii, gdy za pnia wyszła niespodziewanie młoda kobieta odziana w jaskrawą sukienkę. Od razu zaczęła coś do mnie energicznie mówić.
– Zaraz mi się dostanie za samowolkę – pomyślałem.
Ale dziewczyna zaczęła wskazywać na pień, wspierając się przy tym dramatycznym mezzosopranem.
Wodząc za jej palcem dostrzegłem jamę w pniu. Chciałem podejść tam bliżej, lecz weszła mi w drogę. Jej zdenerwowana mina i odganiająca gestykulacja były dla mnie wyraźnym przekazem: odejdź. Niechętnie pogodziłem się z zakończeniem wizytacji doniosłości flory. Wracając, ponad moją głową pełną domysłów, dziewczyna z przewodnikiem wymienili kilka zdań. Wtem usłyszałem wpierw stłumiony jęk kobiecy, a zaraz potem płacz dziecka.
– Drzewo życia! – usłyszałem komentarz rozradowanego Tanzańczyka.
Zasiadł za kierownicą i wnet przejechaliśmy nieopodal baobabu u stóp, którego podskakiwała jaskrawa „mrówka”, wymachująca radośnie w naszym kierunku.
– Co się dzieje? – spytałem w końcu.
– Nowe życie! – odpowiedział mi odmachując dziewczynie.
Dowiedziałem się też przy okazji, że do najbliższej porodówki było ponad sto pięćdziesiąt kilometrów, a do następnego baobabu niecałe pół.
Przed nami wiodła kręta droga ku safari wijąca się wokół kilkunastu monumentalnych drzew mogących tętnić życiem nawet zimą.
NOC NOCY NIE RÓWNA
Tuż przed północą odprowadzaliśmy z urodzin wujka i kilkoro członków rodziny na autobus. Humory dopisywały, w głowie szumiało, śmialiśmy się, więc z własnych dowcipów. Śnieg już leżał i było mroźno. Toteż mocno współczuliśmy pancerniakom, którzy skądś się znaleźli na naszej drodze przejeżdżając liczną kolumną w poprzek dużego ronda wojewódzkiego miasta.
Chcąc dodać im otuchy pomachaliśmy wierząc, że jadą na manewry. Jednak patrzyli na nas śmiertelnie poważni, aż w końcu jeden z siedzących we włazie wieżyczki, pogroził nam palcem w czarnej rękawiczce.
Zeszliśmy do podziemia, pod rondem. Dalszą drogę na przystanek i z powrotem do domu przeszliśmy bez przeszkód. Ulice były opustoszałe, ale nie dziwota w końcu była pierwsza w nocy. Wesolutcy położyliśmy się spać. Rano, nie mogłem nic znaleźć w telewizorze. Dopiero później usłyszeliśmy złowieszcze słowa generała.
W poniedziałek, poszedłem po ciemku do pracy na szóstą, a tu już na bramie napięcie. Mnóstwo nieznanych ludzi, a najmniej ważnymi byli strażnicy, którym nikt dotąd nie chciał się narażić. Wszedłem i zostałem … dwie doby.
Ostatnia noc była niezapomniana. Tuż po zmierzchu pełna mobilizacja. Barykady, łącznicy, kaski i coś twardego w dłoniach. Warty, jak w harcerstwie. Jednak z każdą godziną dochodziły do nas coraz gorsze informacje. Koło osiemnastej, czekaliśmy na tych, co mieli nas odwiedzić z „Wujka”. Kilka odpartych ataków podkręcało adrenalinę. Kiedy jednak ogrodzenie pokonały czołgi i zaczęto strzelać, pobiegłem za innymi.
jeszcze tej nocy, sterroryzowani, prowadzeni na rozstrzelanie, jak wynikało z rozmowy sierżanta z porucznikiem, zostaliśmy odwiezieni na komendę. Wracałem do domu rano, po „ścieżce zdrowia” i wielogodzinnych przesłuchaniach, w trakcie, których mogłem stracić studia i zyskać fundowany obóz dla internowanych. Dygocąc z zimna i nerwów od ciągłych zatrzymań przez patrole, wszedłem do ciemnej klatki schodowej.
W ciągu trzech nocy zmienił się mój świat.
PODZIEMNE ANALOGIE
Wejście do nieczynnej od ponad stu lat sztolni, skrytej za zieloną ścianą krzewów, przywołało mi z pamięci opis mojego bohatera odkrywającego przypadkiem wejście do podziemi zamkowych. I tu i w tamtej powieści towarzyszyła ciekawość oraz chęć poznania dawno nieuczęszczanych miejsc w nadziei, że może znajdzie się coś, co zmaterializuje miniony czas, choćby najmniejszy artefakt.
Z każdym krokiem, nie dorównując mężnemu komandosowi, odczuwałem rosnący niepokój z zagrożenia, jakie czyhało z nad zmurszałych belek stropowych.
Nawet mu pozazdrościłem, pamiętając, że jego droga była wolna od zawalenia, choć z drugiej strony nie chciałbym iść w ciemnościach, nie mając pewności, co się spotka pod stopami.
Grunt pod moimi nogami był kamienisty, wilgotny i śliski – podobny do opisywanego korytarza zamkowego. Jednak w chodniku sztolni, na drodze stawały mi coraz częściej belki oraz gruz z zawalonego stropu, a światło słabło z każdym krokiem. Papierowy bohater miał latarkę, a ja musiałem zdać się na swój wzrok, a za łukiem na ulotny blask płomienia ze skręconej gazety. Zimny i cuchnący stęchlizną powiew powietrza wypływający nagle z mrocznej głębi chodnika, zgrał się ze zgrzytem trzeszczącego drewna. Pamiętałem lepiej od tamtego Amerykanina, że to może oznaczać kłopoty. Wracając, więc w pośpiechu potykałem się, co chwilę o leżące kamienie, pragnąc jak najszybciej dotrzeć do jaśniejącego wyjścia. A kiedy upadłem z wyciągniętymi rękoma, nie zastanawiałem się nad analogiami. Także, gdy wstając spostrzegłem coś jaśniejszego od podłoża chodnika. Pochwyciłem kamyk i pobiegłem przed siebie, ile miałem sił w nogach. Dopiero dysząc u stóp góry obejrzałem się za siebie. Wylatujący z chodnika pył dowodził, że górotwór wciąż pracuje na unicestwieniem ludzkiej eksploracji. Eksploracja Amerykanina wchodziła z podziemia w kolejny zakręt życia. Mnie pozostała bryłka srebra, jemu rozterka z pozostawienia ludzi, na których mógł liczyć.
PORYW
Pisząc treści będące z dala od tego, co się dzieje za oknem, usłyszałem szum wiatru. Wyjrzałem z za firany i moim oczom ukazały się nisko pochylone gałęzie krzaków oświetlone żółtawym światłem latarni.
– Jak dobrze być tutaj. – pomyślałem o ciepłym i jasnym pokoju.
Mój wzrok zatrzymał się na pożółkłej fotografii tatrzańskiego Zawrata, na którym brat dzisiejszego Orkana – Halny, nie powstydził by się czynionych ze mną i kolegą harców na śmierć i życie. Nie były to igraszki podmuchów zatrzymujące spóźnionego przechodnia z czerwoną czapeczką i dużym workiem na plecach. A impet lokomotywy łamiący paznokcie przytrzymujące się resztką sił wygładzonych krawędzi kamienistej grani.
I pomyśleć, że nic na to nie wskazywało kwadrans wcześniej, ani później. Jedna, szybko napływająca chmura, która zasłoniwszy słońce, przytaszczyła ze sobą masę powietrza uderzającą o ścianę szczytu.
Potem ledwie się położyliśmy, a błyskawicznie narastająca struga wiatru, przefrunęła nad nami próbując po drodze zabrać ze sobą. Chyba tylko lotniarz to czuje, co my wtenczas: oderwało mnie od skalnego podłoża unosząc na kilka, kilkanaście centymetrów. Czułem wiatr pod sobą i pomiędzy plecami a ciężkim plecakiem. Chyba tylko krzyk sprawił, że opadliśmy z powrotem.
Chyba mnie poniosło…
TRZY PODRÓŻE JEDNEGO TYTUŁU.
Żywy kontakt z moimi Czytelnikami oraz zwykły przypadek sprawiły, że poznałem szereg historyjek związanych z moją książką. Oto trzy z nich:
1. Kiedy nastolatek kupował drugi egzemplarz ucieszyłem się, że wśród młodzieży książka zdobywa popularność. Chcąc zaspokoić swoją ciekawość zapytałem o cel zakupu – będąc przekonany, iż wyniknął on z chęci sprawienia komuś prezentu.
Okazało się jednak, że pierwszy egzemplarz zaniósł do szkoły, gdzie pożyczyła go nauczycielka, która chwilę potem pozostawiła książkę w pokoju nauczycielskim i to wystarczyło, by ktoś zdążył ją ukraść. Rozkwit czytelnictwa?
2. Pewna Czytelniczka poprosiła mnie o dedykację na osobnej kartce. Nie często to robię, jednak w tym przypadku uzyskała moje pełne zrozumienie.
Otóż wcześniej dokonała zakupu mej książki poprzez jeden z popularnych portali aukcyjnych. Kierowała się przy tym opisem sprzedającego gwarantującego dedykację autora. I zapewne nigdy bym się o tym nie dowiedział ( jak o setkach innych ), gdyby nie okazało się, że dedykacja była, ale… napisana dla kogoś innego. Jak sobie przypomniałem, dedykowałem tamtą książkę kiedyś mojemu koledze z pracy, któremu podarowałem ten egzemplarz. Ot ludzkie, drugie życie powieści.
3. W okresie wakacyjnym, w ciągu kilku dni, otrzymałem sporą ilość komentarzy czytelniczych. Zastanowiło mnie to, gdyż nieco wcześniej nie było żadnej promocji, konkursu, wieczoru autorskiego, czy też kiermaszu książkowego. Ale w gruncie rzeczy zrobiło mi się przyjemnie, że sprzedaż się rozwija.
Po tygodniu spotkałem się ze znajomym, który wrócił z wakacji. Zwierzył się mi, że przez połowę turnusu wciąż lało. A że wziął książkę dla nadrobienia zaległości w lekturze, szybko ją przeczytał i pożyczył dalej. Wróciła do niego kiedy wyszło słońce. Był to rekord czytelniczy jednego egzemplarza, o którym wiem. W końcu reklama kosztuje.
WIGILIJNA OPOWIEŚĆ AD 2013
Spojrzałam na proszące oczy mojej jamniczki, potem telewizor, a na koniec na dwa komplety talerzy wigilijnego stołu. Przełamałam opłatek i wyszłam z Luksją w zimowy plener blokowiska. Merdający ogon wyrażał wszystko. W zapalonych oknach mieszkań jaśniały choinkowe lampki, a poruszające się cienie wzmagały moją samotność.
Z melancholii wyrwało mnie głośne szczekanie. Rozejrzałam się niespokojnie. Pociągnęłam za smycz ruszając w stronę klatki schodowej, ale opór stawiany przez cztery łapy, był silniejszy niż zwykle. Luksja obszczekiwała słabo oświetlone miejsce na skwerze pokrytym świeżym puchem.
– No chodź! – próbowałam ją podporządkować.
Jednak jej opór sprowokował mnie do sprawdzenia głębszej przyczyny. Pod pyszczkiem widniała mała dziurka wykopana przez zmarznięte łapki. Zaśmieciłam telefonem komórkowym i ku mojemu zaskoczeniu dostrzegłam obrączkę. Sięgnęłam po nią, a zimny metal rozgrzał moje serce. Była to jego obrączka, którą zgubił przed kolejnym rejsem. Z naprzeciwka ktoś nadchodził.
– To jest jego chód! – przeszło mi przez myśl.
– Ewa?! – usłyszałam znajomy głos.
– Adam! – krzyknęłam rzucając się mu na szyję.
– Miałem sprzyjające wiatry. – usłyszałam najpiękniejsze słowa tego dnia.
Jednak mogło być i tak:
…, którą zgubił tuż przed śmiercią.
Już wiedziałam, że jest ze mną!
BARCELOŃSKI KORYTARZ
… Idąc korytarzem dla pilotów barcelońskiego lotniska, nie miał już wątpliwości, że jest śledziony.
– Skąd mogli wiedzieć, że jestem w Europie? – zastanawiał się szukając punktu zaczepienia. – Czyżby na marne miał pójść mój wysiłek?
Analizę przerwał cichy trzask zamykanych drzwi odgradzających korytarz od głównego holu lotniska.
– Pilot, czy agent? – próbował zgadnąć znikając za kolejnym zakrętem.
Nacisnął klamkę pierwszych drzwi mijanych po drodze, ale te nie stanęły przed nim otworem. Po przeciwnej stronie także. Kroki za plecami, choć ciche, przyśpieszały. Pusty korytarz był dobrym miejscem do jego likwidacji on jednak nie miał zamiaru tego ułatwiać swojemu prześladowcy i skoczył do następnych drzwi usytuowanych z boku korytarza.
– Co jest?! – syknął zastając trzecie, zamknięte wejście do kolejnego pomieszczenia. – Święta mają, czy co? – próbował uspokoić nerwy w komplikującej się sytuacji, jak miał w zwyczaju robić to na polu walki.
Przed sobą zobaczył kolejny zakręt, do którego miał z kilkanaście metrów i jak ocenił – wystarczająco blisko, aby zdążyć się schować zanim tamten zdąży go zobaczyć. Znikając za rogiem korytarzyka, rzucił okiem za siebie:
– Czysto. – stwierdził Max łapiąc oddech.
Chwila wyczekiwania pełnego napięcia w mgnieniu oka zmieniła jego ciało w maszynę i gdy blady cień był wystarczająco szeroki, wystawił błyskawicznie głowę. W ułamku sekundy jego oko zdążyło zarejestrować w mózgu ruch sylwetki składającej się do strzału. Wyrzut swego ciała na przeciwległą ścianę zamortyzował wyciągniętymi dłońmi, natomiast uderzając w nią barkiem, kosił już nogą dwie inne kończyny zaskoczonego osobnika pozbawiając go tym samym równowagi, a przez to zmuszając także do wyrzucenia przed siebie złożonych na rękojeści rąk. Padł stłumiony wystrzał, po którym kula trafiła w ścianę robiąc parocentymetrowy otwór w odpryskującym tynku, który musiał trafić tamtego w oczy, gdyż zaraz potem przysłonił je ręką.
Max, jako były komandos, potrafił dobrze wykorzystać ten traf i wstając, niczym lew skoczył tamtemu na plecy uderzają dłonią w jego kark. Głowa prześladowcy opadła bezwładnie. Sprawdził puls, który nie zanikł. Wtedy dopiero usłyszał hałas biegnących gdzieś za zakrętem ludzi. Nie miał zamiaru sprawdzać, co to za jedni. Dobiegł do końca krętego korytarzyka wpadając na drzwi z napisem „Wyjście”. Silne kopnięcie nogi w poprzeczną poręcz utorowało mu drogę na płytę lotniska, gdzie miał stać jego samolot.
( epizod na podstawie drugiej, nie opublikowanej powieści Mariana Nocoń ).
GŁOWA
Buksujące koła oznaczały koniec jazdy. Stroma droga zwężała się przed nim w krętą ścieżkę, znikającą za ścianą bujnej roślinności. Było upalnie i parno jednocześnie, a blask bijący z białej skały wydeptanej przez czyjeś stopy, oślepiał niemiłosiernie. Wyszedł z jeepa zabierając ze sobą plecak i mapę.
Przez korony drzew nie mógł stąd dojrzeć wierzchołków skał, ale wiedział z mapy, że tam są a wraz z nimi to, czego szukał. Ruszył więc dziarsko przeganiając wygrzewające się na skalnej ścieżce liczne jaszczurki. Żar lał się z bezchmurnego nieba rosząc potem jego ciało i gdyby nie czapka z szerokim rondem oraz znikająca w spragnionych ustach woda, musiałby zawrócić.
Słabł, a oczy piekły od unoszącego się wokół pyłu. Zaczynał powoli wątpić w dokładność mapy, choć jak dotąd wszystko się zgadzało, jednak skały wciąż nie było. Było zatem stale pod górkę. Widząc nagi wierzchołek sporego pagórka, postanowił odpocząć na nim, rozejrzeć się i zastanowić nad powrotem. W końcu doczłapał się tam pozostawiając za sobą spory szmat drogi, ale gdy tylko jego oczy wyjrzały zza wierzchołka, zobaczył w dolinie wysoką ścianę zbudowaną z poziomych warstw skalnych białego dolomitu. Na wysokości sześciu metrów rozpoznał „głowę” wystających bloków, o której mówiła mu stara Cyganka.
– Jest!- krzyknął z zadowolenia.
Złapał za aparat i zrobił kilka zdjęć. Teraz chciał już tylko odnaleźć stare wejście do nieczynnej sztolni, ale przeglądając zrobione przed chwilą zdjęcia zobaczył jasną plamę, która na każdym z nich miała inne położenie.
CHWILA MOTYLA
Jeden z artykułów prasy codziennej zainspirował go do napisania powieści. Choć był to debiut, poszło gładko i już pierwszego tygodnia otrzymał informację od wydawcy, że cały nakład został sprzedany. Nie spodziewał się tego, ale skoro sukces był mu pisany, to czemu nie miałby z niego skorzystać.
Snuł już dalekie plany, gdy odwiedził go przedstawiciel wydawcy. Bardzo chciał odkupić pulę autorską, gdyż jacyś oficjele koniecznie chcieli dostać te książki. Brzęk monet i blask sławy zaszumiał mu w głowie. Podczas rozmowy przyjął protekcjonalny ton, oczekując propozycji wieczoru autorskiego.
Nie wykluczając tego, przedstawiciel chciał też zabrać ze sobą maszynopis wraz z materiałami, zamierzając wydać powieść na innym kontynencie. Warunek jeden: przekazania praw autorskich za sporą sumkę.
Po podpisaniu umowy sięgnął po leżący czek. Smak miodu rozpływał się po autorskim podniebieniu.
Jednak blankiet wyskoczył z jego rąk preferujący sprawne palce niecodziennego gościa. Protest nic nie dał. Usłyszał za to, iż jeśli wyjdzie wznowienie, to ma zapamiętać, że znajomi, a nawet bliscy szybko o nim zapomną. Ogolona głowa śniła mu się jeszcze kilka razy zanim napisał kolejną powieść własnego pomysłu. Cóż z tego, skoro nikt nie chciał jej wydać. Po wielu próbach, wrócił do czytelnictwa, a zakładką w czytanych książkach był banknot stu złotowy – jedyny, jaki otrzymał od wydawcy. Tak na wszelki wypadek, by nie zechciało mu się czegoś znowu napisać.