Tuż przed północą odprowadzaliśmy z urodzin wujka i kilkoro członków rodziny na autobus. Humory dopisywały, w głowie szumiało, śmialiśmy się, więc z własnych dowcipów.
Śnieg już leżał i było mroźno. Toteż mocno współczuliśmy pancerniakom, którzy skądś się znaleźli na naszej drodze przejeżdżając liczną kolumną w poprzek dużego ronda wojewódzkiego miasta.
Chcąc dodać im otuchy pomachaliśmy wierząc, że jadą na manewry. Jednak patrzyli na nas śmiertelnie poważni, aż w końcu jeden z siedzących we włazie wieżyczki, pogroził nam palcem w czarnej rękawiczce.
Zeszliśmy do podziemia, pod rondem. Dalszą drogę na przystanek i z powrotem do domu przeszliśmy bez przeszkód. Ulice były opustoszałe, ale nie dziwota w końcu była pierwsza w nocy. Wesolutcy położyliśmy się spać. Rano, nie mogłem nic znaleźć w telewizorze. Dopiero później usłyszeliśmy złowieszcze słowa generała.
W poniedziałek, poszedłem po ciemku do pracy na szóstą, a tu już na bramie napięcie. Mnóstwo nieznanych ludzi, a najmniej ważnymi byli strażnicy, którym nikt dotąd nie chciał się narazić. Wszedłem i zostałem … dwie doby.
Ostatnia noc była niezapomniana. Tuż po zmierzchu pełna mobilizacja. Barykady, łącznicy, kaski i coś twardego w dłoniach. Warty, jak w harcerstwie. Jednak z każdą godziną dochodziły do nas coraz gorsze informacje. Koło osiemnastej, czekaliśmy na tych, co mieli nas odwiedzić z „Wujka”. Kilka odpartych ataków podkręcało adrenalinę. Kiedy jednak ogrodzenie pokonały czołgi i zaczęto strzelać, pobiegłem za innymi.
Jeszcze tej nocy, sterroryzowani, prowadzeni na rozstrzelanie, jak wynikało z rozmowy sierżanta z porucznikiem, zostaliśmy odwiezieni na komendę. Wracałem do domu rano, po „ścieżce zdrowia” i wielogodzinnych przesłuchaniach, w trakcie, których mogłem stracić studia i zyskać fundowany obóz dla internowanych. Dygocąc z zimna i nerwów od ciągłych zatrzymań przez patrole, wszedłem do ciemnej klatki schodowej.
W ciągu trzech nocy zmienił się mój świat.