Jak większości z nas, mnie także czas ucieka niemiłosiernie. Są jednak chwile, gdy się zatrzymuję pod wpływem specyficznych wydarzeń lub czynności.
Otóż tak stało się kilka dni temu, kiedy to przyszedł do mnie sędziwy pan z laską i reklamówką w ręku. Przypomniał mi naszą rozmowę sprzed kilku miesięcy, kiedy zgodziłem się na odebranie od niego książek. Zapamiętałem wtedy, że miał sporą biblioteczkę, ze zgromadzonymi przez długie swe życie cennymi tytułami, które chciał ocalić od zniszczenia. Stwierdził, że nie czuje się już najlepiej, a bliscy nie są nimi zainteresowani.
Przez moment stałem lekko zażenowany. Wyrwany od spraw „do załatwienia na wczoraj”, rozrywało mnie nieukrywane zniecierpliwienie. Dostrzegł je i zmieszał się. Na twarzy staruszka dostrzegłem zażenowanie, a w zachowaniu cień rezygnacji. Wtedy zrobiło mi się głupio. Próbując zatrzeć swe kiepskie pierwsze wrażenie, przeprosiłem i spróbowałem się wytłumaczyć, choć byłem świadom, że to słabe podejście. Przerwał mi taktownie, z wyszlifowaną elegancją, ujawniając niezamierzenie człowieka dystyngowanego. Przeprosił mnie za zabranie cennego czasu, ukłonił się lekko zdejmując czapkę i zamierzał odejść. W tym momencie to, co robiłem, przestało mieć znaczenie. Jeszcze raz podjąłem się naprawy tego, czego mogłem wcześniej nie zepsuć. Zarazem zapobiec marnowania wspólnego czasu. Przyjął ją bez cienia pretensji, a nawet ciepło, rozpromieniając się, jak mały chłopiec otrzymujący cukierek.
Dźwignął z lekkością reklamówkę i wręczył mi ją. Była nadspodziewanie ciężka. Zerknąłem, dostrzegając w jej wnętrzu, równo ułożone książki o poszarzałym papierze. Mój aplauz był duży, choć mógł być jeszcze większy, gdyby nie ten papier. Lubię jaśniejszy kolor. Ale o tym nie wiedział sędziwy bibliofil. Uśmiechnął się na moją reakcję. Na odchodne wspomniał lapidarnie, że poleca mi lekturę jednej z nich, której krótki tytuł nic mi nie powiedział. Przyrzekłem przeczytać z wdzięczności, życzliwości i z odrobiną współczucia do zmęczonych życiem oczu staruszka. Miałem wrażenie, że odchodził żwawiej, niż kiedy przychodził.
Przeglądnąłem od razu przytaszczone książki oraz album.
Nie zaciekawiały okładkami, ani makulaturowym papierem. Miały jednak w sobie coś, co lubię. Były w bardzo dobrym stanie, bez wytłuszczonych rąbków kartek. Połowa z nich była mi nieznana. Pozostałe przypomniały mi tytuły, które w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, trzeba było załatwiać spod lady. Tym razem nie odłożyłem ich na wieczną półkę, jak parę lat temu książki mojej sędziwej bohaterki z „Czarnej bieli”. Wtedy jedna z nich „Lampart” włoskiego pisarza Lampedusy, opublikowana w 1958, stała się dla mnie i kolejnych jej czytelniczek, delicją literatury.
Położyłem je na stoliku, aby mieć je „na oku” i przyjrzeć się im bliżej w dogodniejszym momencie. Wróciłem do wiru spraw, którym nie było końca. Późnym wieczorem, wiedząc co mnie jeszcze czeka, zrobiłem sobie pauzę. Zaczytana żona trzymała w ręku jedną z przyniesionych książek z czarną okładką. Nazajutrz zerknąłem do niej. Piąte wydanie z 1990 roku. Sama ukazała się po raz pierwszy bodaj w 1955 roku. Przeczytałem kilka rozdziałów książki „Zły” Tyrmanda i poczułem, jak czas się we mnie zatrzymał. Wyłapywałem kolejne smaczki literackie warszawskiego kryminału, napisanego kilkadziesiąt lat temu, nie mierząc czasu. Uległem wrażeniu, że nie wiele straciła na swej aktualności świetnego przekazu.
Powróciłem do biegu spraw, zrelaksowany, z witalnym postanowieniem powrotu do tej książki, dzieląc cenny czas czytania z pisaniem i życiem, który mnie otacza. Warto się nie raz zatrzymać, także dzięki drugiemu człowiekowi, by móc biec dalej silniejszym i bogatszym.